środa, 28 sierpnia 2013

Do jednego gara czyli czy wakacje w Toskanii mogą zaskoczyć i jak to się może skończyć ...?.

Oj, działo się w sezonie wakacyjnym! 
Z wielką satysfakcją chcę Wam powiedzieć, że w stosunku do roku ubiegłego, za moim pośrednictwem, przyjechało prawie trzy razy więcej turystów!
Dla mnie to wielki sukces, tym bardziej, że firma działa właściwie od marca 2012 roku.
Nadal nad wszystkim czuwam sama, mając oczywiście wielkie wsparcie w Andrei.
 
Większość z Was miała już zaplanowane wakacje wczesną wiosną, ale sporo osób zdecydowało się na przyjazd w zasadzie z tygodnia na tydzień. Takie spontaniczne wakacje muszą być wyjątkowe!
Ja cieszę się z każdej informacji, że dotarliście na miejsce, że agroturystyka, którą Wam poleciłam faktycznie jest właśnie taka jaką Wam opisałam, że gospodarze są sympatyczni, że jesteście zadowoleni i że jedzenie jest pyszne, ale wino jeszcze lepsze, :) ... itd.
To mi sprawia naprawdę wielką frajdę :)
Z większością z Was miałam przyjemność spotkać się przynajmniej na kawie i podobnie jak w poprzednim roku poznałam wielu wspaniałych ludzi. Korespondujemy i telefonujemy do siebie pomimo, iż wakacje w Toskanii już dawno się skończyły. Będę się powtarzać, ale muszę to powiedzieć raz jeszcze: moja praca daje mi dużo satysfakcji, realizuję się w niej w 100%, ale i daję 100% siebie. Jest bardzo ważnym elementem (pewnie gdyby Zosia i Ania dorwały się do komputera to bardzo ważnym zmieniłby na najważniejszym ) mojego szczęśliwego, toskańskiego życia.
 
Zebrało mi się na podsumowania, ale właściwie to nie o tym chciałam pisać, bo sezon jeszcze się nie skończył. We wrześniu i w październiku będzie wrzało jak w kotle!
Oprócz intensywnych przygotowań do ślubu (tym razem cywilnego), który odbędzie się 17 września, ruszą pierwsze warsztaty kulinarne z VisiToscana! A nie miałam racji z tym kotłem?
Dodam, że kurs cieszy się wielkim powodzeniem, do tego stopnia, że z jednego turnusu zrobiły się aż trzy! Tym razem wszystkie panie. No i teraz jak to będzie: gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść czy jednak coś ugotują? Jak myślicie? Oczywiście relacje ze wszystkich imprez postaram się opisywać na bieżąco.
Ale to nie wszystko, właściwie to nadal nie to co chciałam napisać :)
 
Pamiętacie jak w  jednym z grudniowych postów, dla przypomnienia podaję link, napisałam o nowożeńcach, którzy w październiku ubiegłego roku przyjechali do Toskanii w podróż poślubną.
 
Kasia i Rafał, z którymi miałam przyjemność pić najdziwniejszą caffè americano w swoim życiu, są Toskanią wprost zauroczeni.
Zwiedzali co się dało, jeździli gdzie się dało, smakowali toskańskich specjałów. Jednym słowem nie próżnowali !!! Zresztą sami zobaczcie :)
Lepszej pamiątki z podróży poślubnej nie można sobie wyobrazić: 
 
 
 
 
 
Ewa, bo tak ma na imię ta piękna dziewczynka (moim zdaniem troszeczkę Włoszka), urodziła się 19 lipca 2013 o godzinie 4.26.
Podobno podczas porodu, w momentach kiedy Kasia miała się zrelaksować, na hasło "pomyśl sobie o czymś miłym" przenosiła się myślami do Toskanii ! Aż brak mi słów!
 
 
W lipcu przyjechało też do Toskanii wyjątkowe małżeństwo: Ula z Dariuszem. Powiecie, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego, przecież wiele par wyjeżdża na urlop do Toskanii. Oczywiście macie rację, bo do tego momentu wszystko zdaje się być normalne. Ale wyjątkowe jest to, że Darek podarował Uli, wielbicielce Toskanii, w prezencie gwiazdkowym dwutygodniowy pobyt właśnie w Toskanii. Akcją pod kryptonimem “Toskański spisek” zajmowałam się od 4 listopada 2012. Tak naprawdę to ja pomogłam im tylko w organizacji drugiego tygodnia pobytu.
 

Niektórzy z Was, oglądając zdjęcia na których Ula otwiera prezent, zauważą na pewno, że ręce w ‘Toskańskim spisku”, maczała również Małgosia. To właśnie przez nią Ula i Darek do mnie trafili. 
Cieszę się bardzo, że mogłam ich poznać osobiście. Dziękuję jeszcze raz za przemiły wieczór. Reasumując: niecodzienny prezent dla wyjątkowej żony od wspaniałego męża!

Teraz przetłumaczę to wszystko szybko na włoski i czekam na Mikołaja :)

A sama zabieram się do pracy z myślą, że fajnie jest nawiązywać nowe, dorosłe znajomości.

Przy okazji dziękuję Wam za wszystkie upominki i prezenty. Korale dumnie noszę, krówki zjadałm, kilka książek już przeczytałam, po kabanosach nie ma nawet śladu, skórzany wizytownik prezentuje się wyjątkowo elegancko, serce wisi na ścianie, świeczka jeszcze nówka sztuka, a filiżanka w sam raz na poobiednią mokę. Słuchajcie nie mogę nawet napisać, że brakuje mi tylko ptasiego mleka, bo w tym akurat mogłabym się kąpać jak Kleopatra i podejrzewam, że mam tego towaru więcej niż w Wedlu :) Jeszcze raz ukłony i podziękowania dla wszystkich. Rozpieszczacie mnie, nas właściwie :)


 
 

środa, 14 sierpnia 2013

Zawieszeni na moście

Upał daje się we znaki. Nie ma co się czarować jest naprawdę gorąco!
Sposobów na walkę z temperaturami wypróbowaliśmy już wiele: wylegiwanie się na plaży i pląsanie w morskich falach, nurkowanie i skoki na bombę do basen też. Wieczorem, my dorośli szukamy ukojenia między innymi w schłodzonym białym winie, a dzieci w górach lodów...
 
A skoro o górach mowa! Tam nas ostatnio własnie wywiało.
 
Cele były tak naprawdę dwa: znaleźć odpowiednie miejsce na piknik (kiedyś tam w przyszłości), a drugi to pokazać dziewczynkom wiszący most nad rzeką Lima.
 
Niedzielny poranek + górskie drogi =
 

 
Wielu z moich Gości już wysłałam na ten most, ale dla tych z Was, którzy jeszcze nie dotarli do Toskanii, jego krótka prezentacja.
 
Zdaje się, że jesteśmy blisko:
 
 
Ponte sospeso czyli wiszący most, łączy dwa małe miasteczka Mammiano Basso (powiat San Marcello Pistoiese) i Popiglio (powiat Piteglio). Obecnie jest jedną ze znaczących met turystycznych w naszych górach, ale jego konstrukcja jak się okazuje ma bardzo prozaiczne fundamenty.
 
Został wzniesiony w latach 1920-1923 z pomysłu niejakiego Vincenzo Douglasa Scotti, dyrektora jednej z fabryk w Mammiano Basso. Wpadł on na pomysł skonstruowania mostu z myślą o robotnikach fabryki mieszkających po drugiej stronie rzeki w Popiglio. Tym samym skrócił im drogę do miejsca pracy z ok. 6 km do jedynie 300 metrów!  Inauguracja mostu odbyła się z wielką pompą w 1923.
 
Konstrukcja robi wrażnie.
 



Dziewczyny potraktowały most jako jedną z atrakcji w parku rozrywki :)

Pani w czerwonej bluzce nie wytrzymała napięcia! Po kilku metrach zawróciła.
 Przechadzkę po moście kontynuował jej mąż i trzech synów :)

 
 
Kilka detali obok których, dosłownie i w przenośni, nie można przejść obojętnie:
 


 


 
Oczywiście odczuwa się kroki osób przechodzących mostem. Lekkie bujanie nie przeszkadza jednak w podziwianiu pięknych widoków.
 
 


  

 
Wraz z upływem czasu, rozwojowi pobliskich miast i zmianami w fabryce most stracił swoje pierwotne przeznaczenie. Do świetności z lat dwudziestych XX wieku i tłumów ludzi przez niego przechodzących musiał długo czekać. Został odkryty stosunkowo niedawno przez miłośników gór, zabłąkanych turystów i “miastowych” goniących za ciszą i świeżym powietrzem. W 2004 przeszedł gruntowne prace remontowe. Ciekawostką jest, że w 1990 zapisany został do Księgi Rekordów Guinnessa jako najdłuższy “czynny” most wiszący i takim był do 2006 roku. Wtedy to ustąpił miejsca koledze z Japonii :) 
 
A teraz jak na wyborach miss podaję wymiary: długość 227 m, szerokość 130 cm, zawieszony jest 36 m nad korytem rzeki!
 
Widziany z oddali:
 
 
 
Można powiedzieć, że tego dnia udało się nam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z mostu zauważyliśmy świetne miejsce na piknik!
 
 
Oprócz jeziorka w którym można łowić ryby
 
 
 
są specjalnie wydzielone miejsca na grilla
(4 euro od osoby dorosłej, a dzieci bezpłatnie)
 

 
 i plac zabaw dla dzieci
 
 
Aha, były też i kozy!
 


 
Jeśli zapomnicie koszyka z prowiantem, to nie ma problemu. Tuż obok jest restauracja, tego dania akurat bardzo oblegana.
 
Ostatni rzut okiem na bohatera dnia i czas, nam miastowym wracać do domu :)
 

Tak teraz sobie dumam... i,że ja tam wlazłam???
 
 
Ważne:
Przejście przez most jest bezpłatne, ale odradzane jest podczas silnych wiatrów.
 

środa, 7 sierpnia 2013

W grupie raźniej


Tuż po ślubie Ewy i Marcina, poziom adrenaliny w moim organizmie nadal był na bardzo wysokim poziomie. Do Toskanii, właściwie jedna po drugiej, przyjechały dwie grupy z Polski.

 
No cóż, doświadczenie doświadczeniem, ale mimo wszystko zanim stanęłam oko w oko z grupą nogi mi się trzęsły!
Wiadomo, bywa różnie, a jak się sobie nie spodobamy??? A przed nami kilka dni wspólnych wycieczek, posiłków, zwiedzania, degustacji i spacerów...itd.

 
Pewnie jesteście ciekawi co to za grupy, zgadłam?

 
Z opisywaniem pierwszej jeszcze chwilę muszę zaczekać, a tymczasem opowiem Wam o drugiej, która zawitała pod słońce Toskanii na początku czerwca, na 3 noce. 
Była to 18 osobowa grupa, tj. pełny skład (bez jednej osoby) pewnej firmy z Wrocławia. Dowiedziałam się już na miejscu, że wyjazd był dla pracowników zupełną niespodzianką, których Kasia z Krzysztofem (szefowie) poinformowali dopiero na dwa tygodnie przed wyjazdem! Był to prezent z okazji 15 jubileuszu powstania firmy.

 
Na uczczenie takiej okazji organizatorzy mieli wiele pomysłów. Nie będę ich zdradzała, bo przecież mogą zechcieć z nich skorzystać w latach następnych! 
No, ale już wiecie jaki był werdykt finalny, jedyny z możliwych czyli Toskania!
Grupę odebrałam na lotnisku w Bolonii i mimo 6 godzinnego opóźnienia samolotu, wszyscy wyszli uśmiechnięci i gotowi stawić czoła nowej przygodzie.
Zaczęliśmy od zwiedzania bolońskiej starówki, a właściwie od pysznego jedzenia. Jeśli Bolonia to oczywiście wjechały na stół talerze z przepysznymi tagliatelle al ragù.
Najedzeni i wzmocnieni genialnym espresso mogliśmy rozpocząć spacer po mieście. Oprowadzała nas Polka - Kasia Kozieł, która od 8 lat mieszka we Włoszech. Więcej o niej możecie przeczytać na tutaj. Kasia momentalnie zyskała sympatię naszej grupy (naszej, bo ja po 15 minutach byłam już “swoja”!).
Chodziliśmy za nią krok w krok, aby nic nie umknęło naszym uszom i oczom. Opowiadała z wielkim zaangażowaniem, bardzo ciekawie i z humorem co np. dla mnie nie jest bez znaczenia!
Bolonię musicie koniecznie zobaczyć w drodze do Toskanii. W przypadku tego miasta pogoda nie ma znaczenia, 40 km podcieni ochronią Was i przed deszczem i przed słońcem!

Od tego się zaczęło czyli najstarsze podcienia w Bolonii








 





Z Bolonii, prosto do Hotelu Villa Cappugi w Pistoi gdzie ulokowałam grupę na czas ich pobytu. Na dobry początek po kieliszku prosecco, szybki prysznic i kolacja. Kolacja na którą składały się dania kuchni toskańskiej w towarzystwie wybornych toskańskich win była świetnym zwieńczeniem dnia. 
Ja wróciłam do domu, nazwijmy to "lekko zmęczona" :) Jak się okazało byłam jedyną z grupy, która nie poszła po kolacji  "w miasto”. Reszta jeszcze długo zwiedzała Pistoię by night!
A rano pobudka, bo już na 9.00 mieliśmy zaplanowaną 3 godzinną naukę gry w golfa! Słuchajcie, zbiórka była na 8.20 i można było zsynchronizować zegarki, cóż za szwajcarska punktualność! Wszyscy jak jeden mąż stawili się o umówionej godzinie mimo wieczornych spacerów ;)
No i po pokonaniu krętej i bardzo wąskiej drogi (a zaznaczam, że przemieszczaliśmy się autobusem) dotarliśmy na miejsce.

Naszym oczom ukazała się soczysta zieleń pola golfowego Montecatini Golf Club.


Przywitał nas Mauro i Anna, nauczyciele golfa. W języku golfistów mówi się na nich PRO (skrót od professional - wykwalifikowany trener). Mauro, ojciec Anny, bardziej doświadczony opowiedział nam o historii sportu i objaśnił w skrócie jego zasady.
 






 
 
Nie wiem czy wiecie, że gra ma bardzo stare korzenie i tak naprawdę nie można ustalić dokładnej daty jej powstania. Nadmienię, że palce maczali w tym nawet Celtowie, a jak donoszą kroniki, wzmianki o podobnej grze pojawiły się w XI wieku również w Chinach. W samej tylko średniowiecznej Europie istniało kilka gier (głównie na południu kontynentu), które polegały na wrzuceniu małej piłki drewnianym kijem do obranego celu w jak najmniejszej ilości uderzeń. Gra zaczęła się rozprzestrzeniać i z dalekiego południa dotarła do Anglii. Anglicy ją pokochali i rozpowszechnili na całym świecie, ale nazwa golf, pochodzi od holenderskiego słowa kolf, tj. kij, laska.
 



Pola golfowe mają zazwyczaj 18 dołków. Oczywiście liczba 18 nie pojawia się tu przypadkiem. Historia mówi, że pionierzy tego sportu po każdym trafionym dołku opijali swój triumf “nakrętką” od butelki whisky. Tych nakrętek starczało właśnie na 18 dołków :)

 

Udało się, piłeczka w dołku !
Jeszcze jedna ciekawostka. Na pewno wiecie, chociaż mniej więcej, jak wygląda pole golfowe. Kojarzycie charakterystyczne zagłębienia z piaskiem? Takie białe plamy na soczystej zieleni?? No więc w języku golfistów są to bunkry. Ich historia sięga jeszcze czasów kiedy to gra w golfa była w zupełnych powijakach i grano gdzie popadnie tj., na zwykłych polach, bezkresnych nieużytkach i pastwiskach na których wypasały się owce “przyklejone” jedna do drugiej, chroniące się przed wiatrem.
Najlepszym architektem pól golfowych była i jest nadal natura. A jeśli już nie da się grać na nieokiełznanym terenie to można zatrudnić wyspecjalizowanego architekta (nota bene bardzo lukratywne zajęcie) i już on się postara o “naturalne” warunki!
 

Grupa została podzielona na dwie mniejsze. Jedni ćwiczyli z Mauro swing, ten charakterystyczny zamach kijem i długi mocny rzut, a pozostali z Anną starali się opanować technikę wrzutu piłeczki do dołka.
 
 
 
 

Ja w trakcie trochę się rozglądałam. Wprawdzie już tam byłam, ale zawsze jest na czym zawiesić obiektyw :)
Zresztą jest tam naprawdę pięknie!
 





 
Trening wszystkim się podobał! Podobno grali naprawdę bardzo dobrze. Wiem, że akurat Ci PRO są naprawdę wymagający i nie rzucają pochwałami na lewo i prawo.

Kilka godzin w piekącym słońcu dało się nam we znaki. Ochłodziliśmy się w barze, który znajduje się na terenie pola golfowego.

Musieliśmy jednak zmykać, bo umówieni byliśmy na degustację wina w Chianti! Dzień tak naprawdę dopiero się zaczynał...

Na degustację wybrałam wyjątkowe miejsce. Poświęcę temu osobny wpis, a teraz opowiem Wam w telegraficznym skrócie o naszych doświadczeniach.

Na sam początek mój ulubieniec Gino, oprowadził nas po ogrodzie otaczającym willę. Mogliśmy spróbować czereśni prosto z drzewa.

Gino.



Opowiedział nam o historii miejsca, jego mieszkańcach, oprowadził nas po piwniczkach, wyjaśnił proces fermentacji i zaprezentował wina, które za moment mieliśmy poddać degustacji.

Oprócz 5 gatunków wina, vin santo i grappy skosztowaliśmy lokalnych wędlin, serów i wyśmienitego aceto balsamico. Po znajomości, udało się jeszcze wynegocjować talerz pasty z sosem pomidorowym i świeżymi ziołami  w tej samej cenie :)

Kilka zdjęć, żebyście widzieli co mam na myśli, nazywając to miejsce wyjątkowym...









Piękna grupa, nieprawdaż :)
 




 

Degustacja, świetna sprawa! Wino i jedzenie przepyszne. Wykupiliśmy pół piwniczki na zapas. Wracaliśmy baardzo zadowoleni. Nawet nie przypuszczałam, że nadal pamiętam słowa "Stokrotki", "Sokołów" i paru innych. Od lat nie bawiłam się tak dobrze!
 
Następnego dnia rano, zaplanowałam grupie zwiedzanie Florencji z przewodnikiem. O pomoc poprosiałam Anię, która pracuje w tym zawodzie od wielu, wielu lat. Mam wrażenie, że oprowadziła po tym mieście pół Polski ! Ciekawe historie i pikantne szczegóły z życia artystów renesensowej Florencji zapamiętamy na długo!
 

Poznajecie ten profil? Tak, to Dante, którego płaskorzeźbę można wręcz zadeptać tuż przed jego domem w dzielnicy Badia Fiorentina. Jak będziecie warto się jej przyjrzeć z bliska. Ja do tego dnia nie miałam pojęcia o jej istnieniu.

 
 




Po zwiedzaniu poszliśmy na obiad, który zarezerwowałam w Antico Ristoro di Cambi. Strzał w 10 ! Wy nawet nie możecie sobie wyobrazić jak dziewczyny (bo faceci to raczej normalne) pałaszowały bistecca alla fiorentina!! Na koniec podano nam kawę w emaliowanych kubeczkach i do moich uszu dotarło: Jak na koloniach :) Zachwytom nie było końca...
 
Później czas wolny do 19.00. Większość skorzystała z możliwości podziwiania Florencji z góry wdrapując się, aż na kopułę Duomo. Wracając do autobusu, nie pamiętam kto wpał na pomysł podjechania na Piazzale Michelangelo. No tak, ale my tego nie mieliśmy przecież w planie! Poza tym czas pracy Stefano) naszego kierowcy dobiegał końcowi.
 
No, ale zdaje się, że mój kolor włosów to dobry agrument w negocjacjach z facetami :)
 

 
Nasze trzydniowe spotkanie powoli zmierzało ku końcowi. Następnego dnia grupa miała odlot do Polski.
 
Szkoda, że wszystko co dobre, szybko się kończy. Cieszę się bardzo, że mogłam być ich towarzyszką podróży po Toskanii. Wielu, zapowiedziało powrót. Ja wierzę, że tak się stanie. Przecież sami wiecie, że  Toskania to "zakaźna" choroba.
 
Dziękuję całej grupie za wspólnie spędzony czas!